Najnowsze komentarze
czopkizdup do: Wbrew prawom fizyki.
"Łamanie praw fizyki". Prawa fizy...
http://ataman.junak.net/
Zbycho_Jura do: No i wuj, że Hyosung!
Ja już o tym pisałem - ale wspomnę...
yamaha xj600n do: No i wuj, że Hyosung!
wszyscy tzw.znawcy pewnie jeżdżą a...
AAAaaaAAaa do: Czerwona gorączka.
"Ma to coś wsþólnego z gausow...
Więcej komentarzy
Moje linki

23.06.2014 21:16

Taty gawęda motocyklowa.

Z okazji Dnia Ojca opowiem wam historie pewnej podróży motocyklowej, która w mojej rodzinie ma status „słynnej”, tudzież „tej” podróży, a którą można uznać za historyczną, gdyż była udziałem mojego Taty, na długo zanim jeszcze się urodziłem. Witam w realiach głębokiego PRL-u.

Mój Tata miał jechać na Mazury, oczywiście motocyklem i oczywiście z moją Mamą. Było gorące lato i maszyna sowieckiej proweniencji i marki IŻ-49 stała gotowa do wakacyjnej drogi, zapakowana wszystkim, co dla dwóch osób potrzebne przez miesiąc (lub dłużej) w mazurskiej dziczy.

Pragnę zaznaczyć, że mamy przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie ma serwisów motocyklowych, pomocy drogowej assistance, bankomatów, nie ma komórek – ba, nawet stacjonarne telefony to rzadkość. Infrastruktura turystyczna w okolicach mazurskich jest taka sobie, ludzi mało, sklepów jeszcze mniej więc wszystko co potrzebne trzeba zabrać ze sobą. A dostępna „technologia biwakowa” sprawia, że sam namiot waży więcej, niż teraz cały ekwipunek na podobną wyprawę. I to wszystko, wraz z rosłym facetem i jego filigranową wybranką na sowieckiej, dwusuwowej trzysta-pięćdziesiątce z zawieszeniem z żelków haribo...

No ale jak to w życiu bywa, wynikła pewna komplikacja pod postacią ślubu znajomych, który miał się odbyć w Lublinie. Nic to, drobna modyfikacja planów i podróż wakacyjna miała wystartować po imprezie z Lublina, do którego Mama pojechała pociągiem (wraz zresztą dziewczyn), a mój Tata miał udostępnić siedzenie pasażera bratu mojej Mamy, wujkowi Kaziowi. Przy czym Kaziu nie zdradził wtedy, że motocykle go nie lubią...

No i się zaczęło, sowiecki dwusuw dźwigający chyba więcej niż sam ważył, w tej masie dwóch rosłych facetów, wyruszył w drogę z Sopotu do Lublina.
Pierwszą „gumę” złapali jeszcze przed Elblągiem. Cóż, serwisów motocyklowych było wtedy jeszcze mniej niż wolności słowa i zapewne z tego powodu pośród góry dobytku biwakowego była zapasowa dętka i narzędzia potrzebne do zrobienia z niej użytku. Po chwilowym postoju ruszyli dalej. Przejechali Elbląg, ale wiele dalej nie dojechali. W pierwszej wsi za Elblągiem kolejna „guma”. Tym razem naprawa wymagała więcej zachodu. Co prawda nowa dętka nadawała się tylko na śmietnik, jednak mój Tata nie wyrzucił poprzedniej i chociaż kolejnej w bagażach już nie miał, to miał wszystko, co potrzebne do naprawy tej przebitej. A że naprawa dętki wymagała sporo czasu, to oprócz reperaturek przydał się też namiot, rozstawiony na podwórku gospodarstwa, do którego dopchali Iża.

Skoro świt, ruszyli dalej. Słońce, skwarne lato, wiatr we włosach i wesoło pyrkający ruski dwusuw, który na dwadzieścia kilometrów przed Małdytami znowu złapał gumę... Stało się jasne, że prawdopodobieństwo niezdążenia na ślub jest spore, a że Kaziu miał być świadkiem, dalej ruszył „na stopa”, pozostawiając mojego tatę w polu, z rozerwaną dętką.

Podczas, gdy mój wujek podążał do Lublina sposobem zachwalanym kiedyś w śpiewający sposób przez Karin Stanek, mój Tata upychał w tylnej oponie rwaną na poboczu trawę. Z takim wypełnieniem dotarł do Małdyt, gdzie za równowartość „na piwo lub dwa” pozwolono mu zostawić motocykl na parkingu jakiejś firmy transportowej, pod nadzorem „budkowego”.

Zadbawszy o miejscówkę dla „rannego” wierzchowca, tata ruszył „stopem” do Olsztyna, gdyż właśnie tam był najbliższy sklep o którym wiedział na pewno, że będą mieli dętki. Bycie firmową placówką Stomilu Olsztyn zobowiązywało, nawet w komunie. Na miejscu okazało się, że zaskórniaków na dętkę nie wystarczy, więc należało o pomoc zwrócić się do znajomego mieszkającego w okolicy. Na piechotę. Po zakupieniu dwóch dętek do Małdyt wrócił Tata koleją. Nie wziął jednak pod uwagę, że stacja Małdyty znajdowała się jakieś pięć kilometrów od miejsca, gdzie zostawił maszynę... A tu upał i trzeba z buta przez pola.

Gdy już się wydawało, że dalsza podróż przebiegnie bezproblemowo, Iż „odbił” kopkę przy odpalaniu, jak to ponoć miewał w zwyczaju. W normalnych warunkach, będąc wypoczętym i z refleksem wciąż czynnego zawodnika judo, ojczulek bez problemu ogarniał to zjawisko. Jednak teraz odbijająca kopka napotkała twardy opór. A że coś puścić musiało to i puściło, w wyniku czego kopka obwisła luźno przy wciąż zgaszonym silniku.

I teraz wyobraźcie sobie, że pozostaje Wam tylko odpalanie „na pych”, które z racji obładowania maszyny da się przeprowadzić tylko z górki, ale do najbliższej górki jest pół kilometra...

A kiedy już silnik zakasłał i zamruczał, to po kilku kilometrach objawiła się rezerwa i trzeba było szukać stacji benzynowej, która z racji konieczności gaszenia silnika przy tankowaniu powinna być zlokalizowana na zboczu... Nie była.

Potem z powodu wykończenia dotychczasowymi przygodami Tata postanowił nie jechać nocą, więc był kolejny nocleg „w gospodarstwie”, oczywiście umiejscowionym na lekkim zboczu – z powodu obwisłej kopki. I był kolejny wyjazd skoro świt i Warszawa, gdzie za sprawą pomylenia drogi Tata przedefilował przez samo centrum, i wreszcie trasa na Lublin w upale tak zjadliwym i z asfaltem tak rozgrzanym, że każde drzewko dające dosyć cienia, aby w jego plamie zmieścić motocykl, było pretekstem do chwilowego postoju. Oczywiście z włączonym silnikiem.

O dziwo, na ślub kolegi mój Tata zdążył. Dopiero na miejscu dowiedział się od Kazia, że jego to motocykle nie lubią, bo każdy na który wsiądzie ma jakąś awarię.

Po imprezie udało się znaleźć mechanika, który naprawił kopkę i na Mazury moi rodzice ruszyli zgodnie z planem. A od kiedy Kaziu dostał zakaz zbliżania się do Iża, nigdy już maszyna nie złapała żadnej gumy, ani nie miała innych awarii. Zaś dodatkowa dętka zakupiona w Olsztynie była wiele lat później bonusem do maszyny, gdy Tata ją sprzedawał.

Więc na wszelki wypadek dziś i ja nie pozwalam wujkowi zbliżać się do moich dwukółek.

 

LwG. Nie zapomnijcie o życzeniach dla taty.

P.S. Uprzejmie przypominam o kaskiemwmur.pl - tam też znajdziecie coś o motocyklach w Dniu Ojca.

Komentarze : 10
2014-07-03 20:57:58 michal-k

Bardzo fajny wpis:) Mój Dziadek też mi opowiadał podobne historie, jak jeździł WFM'ką :) Kiedyś to się latało! :)

2014-06-30 22:34:17 dawid etc

Zaglądam na kaskiem, ale wiesz - ja wiem, że tam jest creme de la creme, a tu się robi pustawo. No, ale taka kolej rzeczy.

2014-06-29 10:07:47 EasyXJRider

->Dawid Etc: 30 lat na zrealizowanie marzenia, brzmi niemal biblijnie! Ja wciąż z kilkoma czekam, byle sił wystarczyło.

Ano, zwijam się z riderbloga. Chyba zniknął gdzieś sens dalszego produkowania się tutaj, może też trochę nie za bardzo mam do powiedzenia więcej, niż już powiedziałem... Ale pisać dalej będę, a dla tej garstki "zagorzałych fanów" nie będzie chyba problemem odwiedzanie kaskiemwmur.pl - zwłaszcza, że piszę tam w zacnym towarzystwie.

->Drago81: Dzięki za słowa uznania. I moi przodkowie śmigali, i podobnie ja śmigam "japończykami".
W wolnej chwili chętnie zajrzę na Twojego bloga. I nie byłbym sobą, gdybym przy okazji nie zaprosił na bloga, którego współdzielę z trzema innymi motocyklistami. Choć piszemy nie tylko o motocyklach, bo też na nich życie się nie kończy.
Tym sposobem zapraszam na kaskiemwmur.pl, a jak się spodoba, to komentuj a nawet możesz polubić na fb.
Pozdrawiam

2014-06-28 18:07:21 Drago81

LwG
Kto by pomyślał że Kaziu może tak zepsuć mała wyprawę do Lublina :) fantastyczna historyjka. Sam miałem przodków kochających 2 kółka. Dziadek w latach powojennych ścigał się motocyklami w wyścigach ulicznych niemniej jednak głownie brytyjskimi maszynami a ojciec jako jego uczeń już tylko turystycznie jego bynajmniej jak dla mnie największy wyczyn to objechanie polski skuterem Lambretta 150.
My teraz śmigamy sprzętem Japońskim, a opisy naszych wypraw możecie śledzić na naszym blogu www.szerokadroga.pl

2014-06-27 23:11:47 dawid etc

Prawda z tym skojarzeniem. Ale ze mną było tak, że bakcyla złapałem już pod tym kapturkiem, pamiętam te winkle na wfmce przy przelotowej 45 km/h. Jako 19-latek ujeżdżałem Jawę Mustang 50. I tu się rozeszło - bakcyl poszedł w kieszeń, a zaczęło się dorosłe życie. Wsiadłem na magiczne siodło z uprawnieniami po 30 latach. I muszę powiedzieć, że bardzo sobie cenię doprowadzenie sprawy do szczęśliwego finału. Gdybym miał za sobą te 30 z hakiem lat w siodle, jeździłbym lepiej, to jasne. Z drugiej strony - zrealizować marzenie po 30 latach... To naprawdę smakuje. Pozdrawiam, rozumiem, że się pomału zwijasz. Jak mawiał klasyk - ech, byli tu blogerzy...

2014-06-26 23:13:28 EasyXJRider

->Kenero: Ano, taka specyfika czasu i sprzętu.

->Left 4 dead: Jupiter to już inna jakość. Czterdziestka dziewiątka to było coś jeszcze składanego z części poniemieckich.

->S-Fighter: Dzięki. Nie.

->Dawid Etc: Szkoda, że Twój tata tak się przejął palantem w mikrusie. Gdyby nie to, może wcześniej byś załapał dwukołowego bakcyla?
No, ale takie były czasy, że motocykl był tańszą alternatywą dla samochodu. Niektórym to skojarzenie zostało do dzisiaj.

2014-06-26 22:33:00 dawid etc

Pierwsza połowa lat 60., ojciec w rękawicach z mankietem, lotniczej kurtce, pilotce i goglach powozi WFM 125 na drodze Radom-Lublin. Na pokładzie mama w rybaczkach i chustce na głowie, między nimi ja w skafanderku z kapturem. Wyprzedza nas kolejna puszka, tym razem Mikrus, a kierowca woła wesoło do mamy: niech pani zmieni pojazd albo męża. To była ostatnia trasa ojca na moto.

2014-06-25 07:02:51 MalinekJustynek

Fajne, czuć klimat. Nie rozmyśliłeś się może?

2014-06-24 22:55:27 left 4 dead

Zabawne,dzisiaj na parkingu pojawił się IŻ! z daleka myślałem,że to Jawa 350,ale to IŻ z wózkiem bocznym.Sprawdziłem go,to model Jupiter,projektowany do spółki z Jawą i MZ.Usiadłem na nim,strasznie miękki,ale fajny :)
Mój pierwszy motor,Bandit trafił w ręce odpowiednika pana Kazia.To mój kumpel S.Świetny gośc,ale sprzęty wszelkiej maści go nie lubią.Napiszę o tym wpis w kategorii "na wesoło" :).Tylko poczekam na połowe lipca,bo na początku spotkam się z S.na imprezie Harley On Tour w Częstochowie,gdzie zapisaliśmy sie na jazdy Harleyami,więc będę miał okazję obejrzec w jakim stanie jest Bandit równo po roku jak go sprzedałem.Przypuszczam,że byc może się nawet przejadę,a S.pogoni moim.Najzabawniejszy pewnie będzie fragment wpisu o tym co S.zrobił z prawie nowym łańcuchem DID,który zakułem tuż przed sprzedażą...

2014-06-24 12:38:03 Kenero

Ciekawa i prawdziwa historia. Każdy kto jeździł starszymi motocyklami przeżył coś podobnego (w mniejszym lub większym stopniu)

  • Dodaj komentarz