Najnowsze komentarze
czopkizdup do: Wbrew prawom fizyki.
"Łamanie praw fizyki". Prawa fizy...
http://ataman.junak.net/
Zbycho_Jura do: No i wuj, że Hyosung!
Ja już o tym pisałem - ale wspomnę...
yamaha xj600n do: No i wuj, że Hyosung!
wszyscy tzw.znawcy pewnie jeżdżą a...
AAAaaaAAaa do: Czerwona gorączka.
"Ma to coś wsþólnego z gausow...
Więcej komentarzy
Moje linki

28.07.2013 20:40

D.I.Y, czyli obiecanki cacanki.

Są dwa sposoby postępowania, aby wydać majątek na hobby zwane motocyklem. Obydwa sposoby wymagają zaangażowania w akcję naszych rąk i zasobów finansowych. Inaczej się nie da, niestety.

Sposób pierwszy, to wejść do salonu sprzedaży, gdzie w sposób zgodny z nazewnictwem używamy palca wskazującego jednej z rąk, a następnie składamy kilka podpisów. Szczegółów związanych z obciążaniem karty, hipoteki i sprzedaży nerki zaoszczędzę czytelnikom. Niestety, nie zdarzyło mi się jeszcze w ten sposób kupować motocykla, ale bogatsi koledzy opowiadali...

Sposób drugi, to kupić stary motocykl w stanie adekwatnym do wieku, a następnie zacząć przywracanie mu stanu fabrycznego. W tym przypadku można trochę zaoszczędzić, angażując nie tylko palec wskazujący, ale też wszystkie inne, a nawet całe ręce, a czasami i głowę. Czyli przeprowadzając większość napraw samodzielnie. Jednak będą to oszczędności pozorne. A dlaczego? Ano z powodu kosztów ukrytych, zwanych robocizną własną. Zwyczajowo, majsterkowicze tego nie liczą, przez co znaczna część kosztów pozostaje nieujęta w końcowym rozrachunku. Nie wiem, dlaczego wśród samo-naprawiaczy funkcjonuje ten pogląd, że pracy własnej się nie liczy... To tak, jakbyśmy uważali ją za nic niewartą. Podejrzewam, że postępuje się w ten sposób dlatego, żeby taka renowacja nie zahaczyła o koszt nowej maszyny niezłej klasy udowodniając, jak głupio (z ekonomicznego punktu widzenia) postępujemy. W końcu jest jakiś powód tego, że klasyczna motoryzacja to hobby dla tej bogatszej części społeczeństwa. No właśnie, słowo kluczowe: Hobby. I wszystko jasne...

Kiedyś już się tłumaczyłem, dlaczego będąc zatwardziałym fanem nakedów (tych większych) i mając plecy i kark kiepsko znoszące zginanie, kupiłem Dziadka Gixa. Wszystko, co wtedy napisałem, to prawda. Jednak nie cała. Był też i taki powód, że po rozbiciu Czarnej Ciuchci nie chciałem przespać sezonu, a pieniędzy na nową (ani prawie nową, ani niezbyt nową) maszynę nie miałem. Od samego początku, nawet już jadąc na oględziny, zakładałem trzy możliwe scenariusze:

Optymistyczny (naiwny): Mam farta i trafię naprawdę dobrze zachowany egzemplarz, przy którym nic nie trzeba będzie robić (ha-ha-ha!).
Realistyczny: Mam umiarkowanego farta i trafię maszynę, której przez najbliższy czas wystarczą niezbyt kosztowne akcje serwisowe, aby po dwóch latach opchnąć ją jakiemuś fanowi starych olejaków, nie tracąc na tym zbytnio.
Pesymistyczny: Nie mam farta i trafię padlinę, która pomimo zasłużonej zapewne opinii konstrukcji kuloodpornej, posłuży mi przez dwa sezony, po czym zajeżdżoną chabetę oddam za cenę złomu handlarzowi części zamiennych.

A życie... Wymyśliło własną wersję. A wszystko przez opisywany kiedyś wyskok w Bieszczady. Było super, Gix spisywał się znakomicie (poza luzami w tylnym zawiasie), na krętych drogach okazując się wcale sensowną maszyną. Nie pamiętam już, co to była za stacja, ale opuszczając zielone wzgórza, tankowaliśmy paliwo w towarzystwie innych motocykli i moja zmęczona życiem i kilometrami olejarka wydała mi się może nie lepsza, na pewno nie ładniejsza, ale dużo bardziej interesująca, niż stojące tam R1 i coś tam jeszcze. Chyba właśnie wtedy zostałem fanem starych olejaków Suzuki i chwilę później ostatecznie (bo przemyśliwałem już wcześniej) zaklepałem decyzję o odrestaurowaniu maszyny.

Uwaga, teraz będzie zupełnie jak nie na moim blogu, czyli mało tekstu a dużo obrazków. Kiedyś w komentarzach niektórzy z Was wyrazili zainteresowanie fotkami z remontu, a ja obiecałem. Vox populi, vox dei (czy jakoś tak), czyli „włala”:

Na początek, postanowiłem ogołocić Gixa ze wszystkiego, co uznałem za konieczne do odświeżenia, naprawy bądź wymiany. Szybko zaczął wyglądać tak:

W tej postaci przestał większość zimy i niestety, również część wiosny. Jednak silnika nie pozostawiłem w spokoju, oj nie. Poza wymianą łańcuszka rozrządu, regulacją luzów zaworowych, synchronizacją gaźników i wymianą wszystkich uszczelek, wymieniłem też sprzęgło i wyczyściłem miskę olejową. Jeżeli dodam do tego regenerację chłodnicy oleju, to takie duperele jak wymiana filtrów, czy zmiana oleju to drobnostki niewarte wzmiankowania.

Jak już kiedyś pisałem, po ostatnich Moto-Mikołajach na goleniach i wahaczu pojawiły się brzydkie ślady korozji. Rozpatrywałem polerowanie, ale... W tym roku też będą Moto-Mikołaje i sprawa by się powtórzyła. Rozwiązanie: Piaskowanie i lakierowanie proszkowe. Przy okazji to samo zrobiłem z kołami i ramami pomocniczymi. Poniżej elementy zawieszenia przygotowane do piaskowania.

Takie zabezpieczenie lepiej zrobić samemu, bo w zakładzie lakierniczym mają to gdzieś, a jak nie mają, to nie potrafią. Ale to temat na inny wpis.

Jednak największą niespodziankę, przy okazji grzebania przy zawieszeniu, sprawiła mi rama. Niestety, nie była ona (ta niespodzianka) z gatunku wyczekiwanych. Znacie to uczucie, kiedy dostajecie w kość, wszystko się komplikuje i w momencie kiedy życie powinno już Wam odpuścić, zamiast tego dostajecie kopa w... Sami wiecie, w co. Tak właśnie się czułem, kiedy odkryłem, że gniazda osi wahacza są mocno wyrobione. To właśnie był powód luzów w tylnym zawieszeniu. Zaczęło się dzwonienie, pytanie, szukanie, jednak odpowiedzi w stylu: „Może poxilina coś pomoże”, albo „poszukaj innej ramy” nie przyjmowałem do wiadomości. Jak się nie da, jak się da? I to narzędziami niezbyt kojarzonymi z obróbką precyzyjną. A poxilina też się przydała, do osadzenia tulejek prowadzących wytaczak (samoróbny).

Tak, wiedząc co i z czego, przy pomocy zwykłej przecinarki kątowej można zrobić nóż do roztaczania otworów. Sam wytaczak (pręt ciągniony, 18 złotych za metr) i tulejki wymagają pomocy kumatego tokarza. No, ale po latach spędzonych w zawodzie, ma się trochę kontaktów. Kilka szkiców zrobionych na kolanie i mój znajomy na następny dzień zrobił, co narysowałem. I niech mi ktoś teraz powie, że piątka z rysunku technicznego była na marne! Najdroższą imprezą tutaj był rozwiertak ręczny w dokładności h7 (tralala), ale tam gdzie w grę wchodzą setne części milimetra, nie da się „po taniości”. Po tym wszystkim wciśnięcie tulejek przy pomocy „niezwykle skomplikowanego” urządzenia gwintowanego (ostatnia fotka powyżej) było formalnością.

To była najpoważniejsza sprawa do ogarnięcia, tak w kategorii „mechanika”, jak i w ogóle. Jednak dla mnie wyzwaniem były kwestie estetyczne. Na dwanaście elementów karoserii, klejenia i szlifowania nie wymagały trzy: Zadupek (to małe za siedzeniem pasażera), blenda reflektora (to czerwone w czaszy, wokół lampy) i takie małe coś trójkątne łączące boczki, znajdujące się w miejscu pługa. Reszta była bardziej, lub mniej (najczęściej bardziej) potrzaskana. Czasami na tyle, że konieczne było wyszukanie zamienników, też potrzaskanych, ale mniej.

Pierwotnie miałem plan, żeby po klejeniu i szpachlowaniu/szlifowaniu oddać plastiki do oklejania. „Fachowcy” spierdolili sprawę tak konkursowo, że teraz będą dogadywać się z reprezentującym mnie prawnikiem, a ja wszystko postanowiłem zrobić sam. Lakierowałem też wszystkie plastiki „czarne”, w tej liczbie, oprócz lusterek, również nadkole, blendy chłodnicy, czy obudowy kierunkowskazów... Oraz wszystkie plastiki od środka – wiem, mam skrzywienie.
Wniosek po moim pierwszym w życiu podejściu do lakiernictwa mam jeden i ma on formę pytającą: Za co lakiernicy biorą taki szmal?

Efekt końcowy? Jaki efekt końcowy, przecież ta maszyna nie jest jeszcze idealna! Zimą ciąg dalszy, a puki co, wygląda tak:

A tak na koniec, czasami zastanawiam się, po co ja to właściwie zrobiłem. I dlaczego znowu będę to robić? W sumie, jak zauważyłem wcześniej, ekonomicznie jest to nieuzasadnione. Niedawno jakiś Czech pytał się mnie, czy nie sprzedałbym Gixa. Podał całkiem sensowna kwotę wyrażoną w walucie europejskiej, a która i tak nie pokryłaby moich kosztów. Więc po co? Przecież jest wiele maszyn, które za takie pieniądze dadzą nie mniej frajdy, za to bez bólu pleców. I wiecie co, ja po prostu to lubię!

Lubię, kiedy w zimowy wieczór ogień buzuje w kozie, powoli doprowadzając wodę w czajniku do wrzenia. Lubię, kiedy nieśmiało pogwizdującemu czajnikowi towarzyszy płynący z głośników gitarowy łomot, wypełniający mój mały warsztat zajmujący część starej stodoły, w którym nieśpiesznie dopasowuję do siebie kolejne części układanki o nazwie „motocykl”. Lubię pić tutaj herbatę.

Jeżeli czegoś w tej kwestii żałuję, to tylko tego, że wcześniej nie udało mi się zbudować tego warsztatu.

No i jest jeszcze kwestia próżności. Choćbyś wszedł teraz do salonu Ducati, albo HD i kupił najdroższą maszynę z oferty, to i tak masz kilkakrotnie większą szansę niż ja na to, że na światłach zatrzyma się obok Cibie koleś na identycznym sprzęcie, ha!

 

LwG. Jazda jest fajna, ale w warsztacie też miło posiedzieć. Zimą.

P.S. Nie, nie opisałem całego remontu, a jedynie najpoważniejsze jego części.

Komentarze : 8
2013-08-14 23:15:45 EasyXJRider

->Śniadanie: Za odpowiednio odliczoną ilość diamentów, tudzież ich równowartość we wrażej walucie, mógłbym zastanowić się nad serwisem mobilnym ;-)

2013-08-12 08:08:23 sniadanie

Żałuję, że nie mieszkam obok Ciebie, bo wiem, kto serwisowałby mi Yamaha. Płaciłbym Ci złotem i diamentami, choć jeszcze ich nie posiadam, ale myślę już ja je zdobyć.

2013-07-30 17:29:56 EasyXJRider

->Rave1337: Dzięki. A z ta GPZ-ą to się za bardzo nie ociągaj, bo za chwilę będziesz miał do wyboru przyzwoicie utrzymane za "kolekcjonerskie" pieniądze, albo przystępne cenowo chabety. A z oryginalnymi częściami do starych kaw bywa średnio (tak słyszałem).

->Gronostaj: Wielkie dzięki, ale bez przesady. John Britten to nie tyle nie moja liga, co nie moja galaktyka.

->Paffi: I znowu, wielkie dzięki. A sprzedawać nie mam zamiaru. Za kolejne 25 lat jedno z moich młodych (pewnie córcia) dostanie pięćdziesięcioletniego, klasycznego supersporta. Taki mam plan.

->S-Fighter: A owszem, zdarza mi się przejechać przez Wrzeszcz. Za zwyczaj jednak jedynie o niego zahaczam.

->Czupryn: Zrobione. Myślę, że się dogadamy, o ile sprawa aktualna.

2013-07-29 14:50:18 Czupryn

Easy, skontaktuj się ze mną mailowo, proszę - na.gumieMAŁPAgmail.com

2013-07-29 10:13:03 S-Fighter

A w realu, to dpiero (Wrzeszcz)!

2013-07-29 09:00:50 paffi

Kawał świetnej roboty. Mało kto zna motocykl, na którym jeździ tak dobrze jak Ty swój.

Nawet jeżeli kiedyś odważysz się sprzedać maszynę to wiedzy i umiejętności zebranych przy jej renowacji już nikt Ci nie odbierze.

tylko po co sprzedawać... gdzie teraz znajdziesz tak zadbany i wychuchany sprzęt? :)

A i też ciekawa jestem wątku lakierników!

2013-07-28 22:12:33 gronostaj

Parafrazując klasyka, "to jest Britten na miarę naszych możliwości" ;) Autentycznie podziwiam Twoją wiedzę i umiejętności oraz samozaparcie do tej roboty.

Ja też się kiedyś bawiłem w DIY, w kilku różnych dziedzinach i za każdym razem wychodziło mi dłużej, drożej i gorzej, niż jakbym od razu poszedł gdzie trzeba, ignorując przy tym posykiwania dobiegające z kieszeni. Zniechęciło mnie to do tego stopnia, że koledzy zaczęli nabijać się ze mnie, że jestem jakimś podrabianym centusiem. Bo kto to widział tak od razu iść i płacić za "zabawki"...

Uczciwie mówiąc, bardziej mi pasują najnowsze osiągnięcia estetyki przecinakowej, może z wyjątkiem wspomnianej R1, niż klasyczne pudełkowe konstrukcje. Ale jak tak się przyjrzałem ostatniej parze zdjęć, to muszę, wbrew sobie, przyznać, że to mi się podoba. I nawet wiem, dlaczego.

Chodzi o wartość dodaną, pod postacią Twojej pracy i zamiłowania. Tego nie da się kupić za pieniądze, a jak pisał inny klasyk: "najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard, tak więc może się okazać, że ostateczny rachunek, po uwzględnieniu wartości pozaekonomicznych, jednak przechyla się na stronę DIY.

Czy mógłbyś rzucić więcej światła na to, co i jak spierdolili fachowcy od plastików?

Powodzenia w dalszej renowacji! :)

2013-07-28 21:36:48 Rave1337

kawał dobrej roboty, niestety jestem młodym człowiekiem więc nie mam ani czasu ani chęci na takie zabiegi więc tym bardziej podziwiam, może jak już dojrzeje i znowu będzie czas na takie zabawki to człowiek sobie sprawi TopGun-ową GPZ albo inny sprzęt dla prawdziwych twardzieli, z duszą, bez kontroli trakcji, ABS-u innych zbędnych wodotrysków... a póki co trzeba się cieszyć beztroską i planować kolejne eskapady ;)

  • Dodaj komentarz